Mieszkamy w stolicy Niemiec już ponad pół roku i od wtedy napisaliśmy tylko jeden wpis. Nic dziwnego, bo tak naprawdę niewiele zdążyliśmy w tym czasie zobaczyć. Najpierw była zima i gdy wychodziłem z pracy, było już ciemno, do tego weekendy często były zimne i mokre. Potem zaczęła się pandemia koronawirusa, więc nawet jak chcieliśmy gdzieś pójść, to poza miejscowymi lasami i naszą ukochaną plażą nie bardzo było gdzie. Od dwóch tygodni restrykcje trochę zelżały i wiele atrakcji turystycznych otworzyło się w ograniczonym zakresie.
W mojej firmie dostaliśmy dwa dodatkowe dni wolnego na podładowanie akumulatorów, a dla Agi to ostatnie dni przed rozpoczęciem nowej pracy. Dlatego postanowiliśmy w długi weekend zorganizować sobie wycieczkę rowerową. Na pierwszy ogień poszła cytadela w Spandau.
Berlin to duże miasto i ma wiele do zaoferowania. Na razie oglądamy wszystko małymi porcjami. Można by rzec – kąskami. Stąd pomysł na nową serię tekstów, w której przybliżymy znane i mniej znane atrakcje stolicy Niemiec. Będzie więcej zdjęć niż tekstu, ale postaramy się przekazać jakieś fajne ciekawostki.
Wybór padł na cytadelę w Spandau z dwóch powodów. Po pierwsze, jest stosunkowo niedaleko od nas – niecałe 10 km. Pod koniec roku planujemy się przeprowadzić bliżej centrum, więc wtedy wypad tutaj to już będzie spora wyprawa. Po drugie – przez pierwsze dwa tygodnie w Berlinie mieszkaliśmy tymczasowo bardzo blisko cytadeli, ale przez nadmiar obowiązków nie mogliśmy tu wpaść i obiecaliśmy sobie, że kiedyś to nadrobimy.
Dojazd do cytadeli jest bezproblemowy. Jak praktycznie wszędzie w Berlinie da się tutaj dojechać rowerem, a podróżujący komunikacją miejską mogą podjechać metrem U7 na przystanek Zitadelle. Do samego obiektu wchodzi się przez drewniany most. Tu mieliśmy pierwszą niespodziankę – wybiegł nam naprzeciw najprawdziwszy szop! Pierwszy raz mieliśmy okazję zobaczyć takiego skurczybyka na wolności. Gdy nas zobaczył, to uciekł pod most, ale potem wyszedł i dał się nakarmić pani z obsługi. Z szopami wiążę się w Niemczech osobna historia, ale myślę, że opowiemy ją przy innej okazji.
Wstęp dla dorosłych kosztuje 4,50 euro (2,50 studencki) plus 2 euro za słuchawki z przewodnikiem (do wyboru język angielski, niemiecki i parę innych, polskiego brak). Nagrania są ciekawe, choć punkty, w których trzeba je puszczać, są miejscami ciężkie do zauważenia i lepiej posługiwać się mapką.
Tłumów tutaj nie ma, poza nami było może kilkanaście osób. Trzeba wziąć pod uwagę, że cytadelę odwiedziliśmy w południe w dzień pracujący, do tego w trakcie trwania pandemii, więc normalnie może być inaczej. Poza samą cytadelą w cenę biletu wliczony jest wstęp do znajdujących się tutaj muzeów. Kilka atrakcji było nadal zamkniętych z powodu koronawirusa, ale i tak warto było się tu wybrać.
Dzieje cytadeli były bardzo burzliwe. Choć uważa się ją za jeden z najlepiej zachowanych budynków późnego renesansu, to poszczególne jej części pochodzą z różnych okresów, najnowsze były zbudowane już w XX wieku. Jej szczególne położenie na rzece w miejscu łączenia się dwóch rzek – Haweli i Sprewy – dawało jej świetną pozycję taktyczną wykorzystywaną od czasów magnatów brandenburskich aż po Niemcy za czasów Hitlera.
W trakcie prac archeologicznych odkryto tutaj ślady osady słowiańskiej z okolic XI wieku, ale pierwsza wzmianka o samym zamku pojawiła się w 1197 roku. Forteca w kształcie przypominającym dzisiejszy powstała w latach 1559-1594. Została jednak mocno uszkodzona wiosną 1813 roku w trakcie wojen napoleońskich.
W okresie międzywojennym służyła jako laboratorium do badań nad trującymi gazami oraz ochronie przed nimi. W tym czarnym dla Niemiec okresie były tu przeprowadzane na ochotnikach eksperymenty dotyczące szczelności masek oraz wpływu poszczególnych gazów na organizm, wielu z nich zmagało się z dolegliwościami badań przez kolejne lata.
Na lewo od wejścia znajduje się niepozorna Wieża Juliusza – mający ledwie około 30 metrów budynek z początku XIII wieku. Okazuje się jednak, że jest to najstarsza budowla w Berlinie, która przetrwała do czasów dzisiejszych. Normalnie podczas zwiedzania można wyjść na górę i podziwiać panoramę miasta (wieża ma tylko 153 stopnie), ale na razie nie jest to możliwe.
Wieża od początku pełniła oczywiście charakter obronny, a po zbudowaniu w XVI wieku cytadeli postanowiono zrobić z niej jeden z narożników nowych fortyfikacji. Po wojnie Prus z Francją w latach 1870-71 doszło do podpisania traktatu pokojowego, w którym ci drudzy zobowiązali się do zapłacenia reparacji wojennych w wysokości pięciu miliardów franków. Pieniądze te, nazywane „skarbem wojny imperialnej” były przechowywane właśnie w Wieży Juliusza, za grubymi na 3,6 metra drzwiami.
Na terenie cytadeli znajduje się wiele dodatkowych atrakcji. Jest tu restauracja podająca tradycyjne niemieckie dania (nieczynna z powodu korony), niezależny teatr (nieczynny) czy szereg warsztatów artystycznych (nieczynne). Co roku odbywa się tu również festiwal muzyczny połączony z festynem (a jakże – w tym roku odwołany).
Nie znaczy to jednak, że z powodu koronawirusa nie ma tu żadnych dodatkowych atrakcji. Nadal jest otwarte Centrum Sztuki Współczesnej, które może nie jest jakoś bogate w porównaniu z innymi galeriami w Berlinie, ale jest ciekawą odskocznią podczas zwiedzania historycznej części obiektu.
Znacznie ciekawsze jest jednak muzeum poświęcone berlińskim pomnikom. Już na wejściu wita nas olbrzymi podwójny ekran dotykowy z pozaznaczanymi wszystkimi pomnikami w mieście według okresów. Znajdziemy tutaj wiele pomników, które na przestrzeni dziejów zniknęły z panoramy stolicy, między innymi kilkadziesiąt figur najznamienitszych niemieckich władców stojących niegdyś wzdłuż Siegesallee. Możemy tu też podziwiać jeden z niewielu pomników zbudowanych za czasów rządów nazistów oraz oryginalną głowę olbrzymiego pomnika Lenina, zburzonego po zjednoczeniu Niemiec.
Ostatnie muzeum, które odwiedziliśmy, dotyczyło samego Spandau, które było kiedyś osobnym miastem mocno nastawionym na przemysł (zostało przyłączone do Berlina 100 lat temu w 1920 roku). W XX wieku słynęło głównie z produkcji motocykli BMW oraz bycia „niemieckim Hollywood”. To tutaj powstały takie klasyki kinematografii jak mająca prawie sto lat superprodukcja „Metropolis” czy seria enerdowskich filmów o Winnetou. W muzeum można zobaczyć, jak wyglądało kiedyś życie w mieście, pełno tu rekwizytów od starych ksiąg, przez pełne mundury i uzbrojenie, po odtworzone sklepy z XIX wieku i klasyczne samochody.
Rok 2019 to rok dla nas wyjątkowy, ponieważ nadal nasza azjatycka przygoda jeszcze wtedy trwała,…
Nie licząc jednodniowego pobytu w zatłoczonej Manilli, naszym pierwszym poważnym przystankiem na mapie Filipin była…
Wybierając się do Tajlandii z pewnością usłyszycie wiele o uśmiechu i łagodności Tajów, o tym…
Choć od naszej wizyty w Wietnamie mija rok i nadal jesteśmy w Azji, lubimy sobie…
Dokładnie 22 stycznia 2018 roku wylądowaliśmy w Bangkoku i wówczas rozpoczęła się nasza azjatycka przygoda.…
Wyobraźcie sobie najbardziej roszczeniowy, stereotypowy typ rowerzysty – gościa, który jest przekonany, że mu wszystko…