Nie licząc jednodniowego pobytu w zatłoczonej Manilli, naszym pierwszym poważnym przystankiem na mapie Filipin była niewielka wyspa Coron na północny wschód od Palawanu. Jeśli mielibyśmy być w stu procentach poprawni, wioska Coron znajduje się na wyspie Busuanga, a sama niezaludniona wysepka o tej nazwie jest nieco na południe. Nazewnictwo jest jednak nieważne, liczy się znajdująca się tutaj przyroda!
Sama wioska nie należy do najbardziej urokliwych, ale wodne atrakcje czekające na zwiedzających powodują opad szczęki. Nam (a raczej mi, bo Aga większość czasu musiała spędzić na pokładzie statków, bo nie potrafi pływać :( ) udało się zobaczyć najpopularniejsze podwodne miejscówki podczas island hoppingu oraz zwiedzić jeden z drugowojennych japońskich okrętów.
Na wyspę można dostać się na dwa sposoby – morzem albo samolotem. Lotnisko tutaj jest malutkie, a loty dosyć drogie. Większość osób przypływa z pobliskiego Palawanu. My zaliczyliśmy bardziej hardkorową trasę – całonocny rejs z Manilli na Coron. Ogólnie nie byłoby tragedii, gdybyśmy nie wzięli najtańszych biletów w trzeciej klasie, które i tak kosztowały ponad 30 USD na osobę. Ceny transportu na Filipinach są wyraźnie wyższe niż w innych krajach regionu.
Okazało się, że spać będziemy w olbrzymiej, liczącej kilkaset łóżek sali, do tego bez klimatyzacji. Na szczęście nie kołysało i w cenie biletu była smaczna kolacja. Mimo to, gdyby nie ogólnodostępny bar z tanim piwem i możliwość posiedzenia sobie na pokładzie, to podróż byłaby nie do wytrzymania, a tak jakoś ją przeżyliśmy.
Trudną noc wynagrodził nam przepiękny wschód słońca. Prom dopływał już powoli do celu, wokół wyłoniły się dziesiątki małych wysepek. Całość w przepięknych kolorach wczesnego poranka. W sumie dla tego momentu warto było wybrać się w tę nocną podróż. Po prostu doradzamy wzięcie biletów w wyższej klasie.
Pierwszy dzień spędziliśmy na spacerowaniu po wiosce i opracowywaniu planu na kolejne dni. Ja się strasznie nakręciłem na nurkowanie z oglądaniem wraków statków, więc przy okazji szukaliśmy profesjonalnego i w miarę taniego centrum nurkowego. Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy w La Sirenetta – przepięknej knajpie na platformie na morzu z widokiem na zachód słońca. Polecamy to miejsce, jest tani alkohol i piękne widoki, ale jedzenie już drogie i ponoć trzeba na nie bardzo długo czekać.
Drugiego dnia wybraliśmy się na nasz pierwszy Island hopping, czyli rejs niewielkim statkiem po okolicznych wysepkach. Ale były widoki! Wszystko było genialne – i rzeczy nad wodą, i te podwodne. Niestety, nie mieliśmy jak robić zdjęć pod wodą, więc pokażemy tylko „górę” ;)
Płynęliśmy w około dwadzieścia osób. Zaczęliśmy od jeziora Kayangan. Okazało się, że aby do niego dotrzeć, do pokonania jest aż 367 schodów. Samo jezioro jest otoczone górami, a pod wodą rozciągają się piękne, ostre jak igły skały. Do tego wszędzie pływały kolorowe rybki. Ogólnie było tam dosyć tłoczno, ale potem już trafialiśmy w ustronniejsze miejsca. W drodze powrotnej musieliśmy jeszcze czekać 20 minut, aż wszyscy zrobią sobie zdjęcie w jednej z najbardziej rozpoznawalnych miejscówek na całych Filipinach. Trochę śmialiśmy się z ustawiania się w długiej kolejce do tego jednego miejsca, gdzie parę metrów dalej widok się właściwie niczym nie różnił :D
Drugi przystanek to Twin Peaks – dwie wyspy znajdujące się całkowicie pod wodą. W końcu miałem okazję zobaczyć prawdziwą RAFĘ KORALOWĄ! Pływające tam rybki były tak kolorowe, że nawet mój daltonizm nie przeszkadzał, a wszystko właściwie na wyciągnięcie ręki. Pół godziny zanurzałem się i nie mogłem wyjść z podziwu, jak może istnieć w naturze coś tak zachwycającego. Różnorodność była nie do opisania! Z tego co mówili bardziej obyci w światowych wodach „snorkelowicze”, to ciężko trafić na drugą tak dobrze zachowaną rafę.
Potem udaliśmy się na plażę Atwayan zjeść obiad. Dotrzeć tam da się tylko od morza, bo jest otoczona klifami. Jest tu kilka stolików, parę domków i to właściwie tyle. Wszyscy razem usiedliśmy do posiłku w formie bufetu, dostaliśmy mnóstwo świetnych dań kuchni filipińskiej – mięsa, warzyw i owoców morza. Wszystko oczywiście z ryżem! Najciekawsze były „morskie winogrona”, po polsku nazywany z jakiegoś powodu zielonym kawiorem. Są to po prostu surowe algi, które wyglądają jak miniaturowe winogrona. Zjada się je całe pączki, strzelają śmiesznie w ustach, w smaku są glonowato-orzeźwiające, o ile coś Wam to mówi :D
Kawałek dalej podpłynęliśmy do wraku japońskiego statku zaopatrzeniowego z czasów drugiej wojny światowej, który leży około 12 metrów pod powierzchnią wody. Fajna sprawa zobaczyć jego kadłub całkowicie już pochłonięty przez morską roślinność. Rozbudziło to tylko oczekiwania przed nurkowaniem śladem wraków następnego dnia. Tutaj dodatkowo trafiliśmy na ławice ryb w niebiesko-białe paski, było ich z kilkaset i całkowicie nas otoczyły!
Potem trafiliśmy na wyspę-plażę znaną pod ciekawą nazwą CYC Beach. Tutaj nie wysiadaliśmy z łodzi, to atrakcje przypłynęły do nas – sprzedawcy z zimnym piwem :D Po paru minutach raczyliśmy się puszeczkami lodowatego San Miguela.
Na sam koniec popłynęliśmy do Twin Lagoon – ukrytej pośrodku wyspy laguny. Żeby tam się dostać, trzeba przepłynąć kawałek od statku i przedostać się wąską i niską szczeliną. Po drugiej stronie czekała na nas idealnie spokojna woda otoczona wysokimi na kilkadziesiąt metrów skałami. Idealne miejsce do wychillowania po długim dniu aktywności :D
Nie piszę już nawet o pięknych wysepkach i skałach mijanych po drodze, przez cały dzień nie mogliśmy wyjść z zachwytu. Natura tutaj jest niesamowicie piękna!
W trakcie drugiej wojny światowej w okolicach wyspy Coron na Filipinach miała miejsce bitwa lotniczo-morska z udziałem wojsk amerykańskich i japońskich. Największe szkody poniosła marynarka Kraju Kwitnącej Wiśni. Wiele okrętów spoczęło na dnie oceanu, niektóre na tyle płytko, że można do nich bez problemu dotrzeć. Nurkowanie i obejrzenie tych wraków było moim życiowym marzeniem, odkąd usłyszałem o nich po raz pierwszy dwa tygodnie wcześniej ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Wybraliśmy się razem z ekipą z Safety Shop Divestop w miejsca z wrakami statków. Zdecydowałem się na opcję jednego nurkowania z instruktorem, a Aga była z nami na pokładzie jako osoba towarzysząco-modląco-stresująca się. Reszta nurków była bardziej doświadczona, prawie wszyscy byli w trakcie zaawansowanych kursów nurkowych. Całe szczęście ich wyluzowanie oraz profesjonalizm filipińskiej ekipy uspokoiły nieco obawy Agi o moje życie.
Nurkowałem wcześniej raz na Zakrzówku, parę lat temu ze znajomymi. Mało z tego pamiętam, na pewno nie mogłem stwierdzić, że czuję się pewnie pod wodą. Liczyłem na profesjonalnego i ogarniętego instruktora, który mnie poprowadzi bardziej za rączkę, nie chciałem samodzielnie się zanurzać.
Gdy zamawiałem miejsca, powiedziano mi, że ten wrak, który mnie interesuje, będzie odwiedzony na koniec dnia, a wcześniej będziemy po prostu czekać na statku, aż reszta zaliczy pozostałe miejsca. Nie mieliśmy nic przeciwko, odpoczywanie na środku oceanu w otoczeniu rajskich wysepek jest bardzo przyjemne.
Po dopłynięciu na pierwszą miejscówkę Fred – mój instruktor – powiedział, że ja i Janick z Niemiec (który ma licencję na otwarte wody i pojawił się tylko rekreacyjnie) poćwiczymy na płytkiej wodzie wszelkie procedury i techniki. Ja po to, żeby się nauczyć, a Janick, żeby mógł sobie wszystko przypomnieć. Najpierw poznaliśmy całą teorię na sucho, a potem ubraliśmy sprzęt i poszliśmy do wody.
Zaczęliśmy od prostych ćwiczeń – jak założyć maskę, jak oddychać, jak napełniać i spuszczać powietrze z kombinezonu. Potem uczyliśmy się paru sposobów na odzyskanie węża z powietrzem w razie jakby nam wypadł z ust oraz jak go wtedy opróżnić z wody. Następnie była nauka balansowania za pomocą kompresora w kostiumie (mogę mylić pojęcia) i zachowanie w przypadku, jeśli komuś braknie w butli powietrza. Na koniec Fred pozwolił Janickowi zanurkować dalej, a mi powiedział, żebym udał się za nim.
Popłynęliśmy w głębszą wodę. Znalazłem się trzy, cztery, pięć metrów pod powierzchnią. Pojawiły się oznaki bogatego życia morskiego – pierwsze rybki i roślinki. Po dwóch-trzech minutach roztoczyła się przed nami najprawdziwsza rafa koralowa, do tego znacznie bogatsza niż dzień wcześniej podczas snorkelingu. Wtedy dopiero ogarnąłem, że TO JUŻ, moje nurkowanie się zaczęło, jestem parę metrów pod wodą!Kolory i bogactwo życia było niesamowite. Widziałem mnóstwo rybek w takich kolorach, że wcześniej miałem okazję ich doświadczyć tylko w reklamach telewizorów albo dokumentach BBC. Wściekle niebieskie kilkucentymetrowe rybki, nieco większe pomarańczowe w białe paski – bardzo podobne do Nemo, ale ze znacznie dłuższymi i rozwianymi niczym prześcieradła na wietrze białymi płetwami. Rozgwiazdy, wszelkiego rodzaju małe żyjątka przyklejone do koralowego podłoża. Fred wskazał mi palcem dużą niebieską bańkę na rafie. Delikatnie dotknął jej, a ona skurczyła się do rozmiarów niewidocznych gołym okiem. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć, tyle było tu wrażeń.
Gdy pierwsze emocje opadły, zacząłem się zastanawiać, czy tu w ogóle jest gdzieś ten wrak, bo w sumie nie byłem pewien, czy nurkuję w wybranej przeze mnie miejscówce, a z instruktorem pod wodą się nie dogadam. Po chwili oddaliliśmy się od rafy na jeszcze głębszą wodę, zaczął mi się rysować przed oczami niewyraźny zarys. Dosłownie w trzy sekundy wyłonił się w pełnej okazałości japoński statek Teru Kaze, 30-metrowa jednostka przeciwlotnicza, zatopiona przez Amerykanów podczas jednej z wielu potyczek w 1944 roku.
Może i nie jest to najbardziej okazały wrak, jaki można tu zobaczyć (na kolejnej miejscówce był taki liczący 100 metrów, jednak był znacznie głębiej niż czułem się na siłach spróbować), ale i tak zaparło mi dech w piersiach. Dosłownie! Na parę sekund zapomniałem, jak oddychać. Podpłynęliśmy do okrętu, cały był porośnięty rafą i różnego rodzaju mchami, morze już dawno go pochłonęło. Widać było wszelkie jego szczegóły – komin, działa, łopaty silników. Leżał na dnie pod mocnym kątem, więc żeby go całego opłynąć, musieliśmy zanurkować znacznie głębiej.
Przez kolejne kilkanaście minut zwiedzaliśmy statek dookoła. Wprawdzie nie wpływaliśmy do środka (reszta to robiła), ale zajrzałem tu i ówdzie i miałem okazję widzieć jego wnętrze. Wrażenie po prostu nie do opisania, czułem się jak odkrywca Titanica :D Zacząłem częściej zerkać na poziom powietrza w butli, nie chciałem, żeby ten moment się skończył. W końcu jednak dostałem sygnał do powrotu i po niecałych czterdziestu minutach wypłynęliśmy na powierzchnię.
Aga przez cały ten czas czytała książkę, bo była przekonana, że dalej ćwiczymy podstawy. Dzięki temu nie musiała się stresować, czy wypłynę :D Pechowo dla niej jest duża szansa, że w przyszłości będę chciał sobie wyrobić przynajmniej podstawową licencję nurkową, żeby podczas kolejnych podróży móc lepiej i taniej korzystać z takich miejscówek. Choć dalej czułem się nieco niepewnie pod wodą, to rozumiem podekscytowanie reszty chłopaków, którzy robili teraz zaawansowane kursy i zażyle dyskutowali o różnych niuansach podwodnego zwiedzania. Tam czas płynie inaczej, a rzeczywistość jest zupełnie inna od tego, co doświadcza się na powierzchni.
Tak wyglądały nasze pierwsze dni w Filipinach, a niedługo pewnie opiszemy nieco więcej! Dobrze coś w końcu wrzucić na bloga po tej trzymiesięcznej przerwie, no ale musicie zrozumieć, że w podróży nie ma po prostu na to czasu ;)
Mieszkamy w stolicy Niemiec już ponad pół roku i od wtedy napisaliśmy tylko jeden wpis.…
Rok 2019 to rok dla nas wyjątkowy, ponieważ nadal nasza azjatycka przygoda jeszcze wtedy trwała,…
Wybierając się do Tajlandii z pewnością usłyszycie wiele o uśmiechu i łagodności Tajów, o tym…
Choć od naszej wizyty w Wietnamie mija rok i nadal jesteśmy w Azji, lubimy sobie…
Dokładnie 22 stycznia 2018 roku wylądowaliśmy w Bangkoku i wówczas rozpoczęła się nasza azjatycka przygoda.…
Wyobraźcie sobie najbardziej roszczeniowy, stereotypowy typ rowerzysty – gościa, który jest przekonany, że mu wszystko…