Festiwal Wegetariański. Festiwal Dziewięciu Cesarskich Bóstw. Wydarzenie to jest znane pod dwoma nazwami, ale żadna nie przygotowuje widza na to, czego tam doświadczy. Święto kontrowersyjne, obok którego nikt nie przejdzie obojętnie. Zarazem takie, którego nie można przegapić, jeśli jest się akurat w okolicy. Festiwal egzotyczny przez wielkie E. Hipnotyzujący, pełen hałasu, z tłumem pogrążonych w transie uczestników z poprzebijanymi ostrzami policzkami, chodzącymi po węglach śmiałkami, osobami tnącymi się nożami. Nie ma w nim dużo radości ani pobożności, tylko jakaś dziwna nerwowość, która udziela się wszystkim.
Jak to powiedział nasz znajomy – Polasik – „to są takie rzeczy, które za dzieciaka oglądało się na National Geographic”. A my zobaczyliśmy Festiwal Wegetariański na żywo. Powiem jedno – było warto!
Wśród podróżników Phuket nie ma dobrej opinii. Największa wyspa Tajlandii z rajskiego przyczółku zamieniła się z upływem lat w najgorszy resort, pełen hałaśliwych, imprezujących turystów, zawyżonych cen, naganiaczy, barów i prostytucji. Nadal ponoć można na niej znaleźć ciche i przyjemne zakątki, ale Patong czy inne główne miejscowości na wyspie dawno zamieniły się w maszynkę do dojenia turystów.
Dlatego, choć jesteśmy w Tajlandii już ponad pół roku, nie spieszyło nam się, żeby tutaj wpaść. Gdy jednak dowiedzieliśmy się, że to tutaj odbywa się „to słynne święto z przebijaniem twarzy nożami”, to już wiedzieliśmy, że musimy koniecznie tu przyjechać. Do tego okazało się, że akurat w trakcie Festiwalu Wegetariańskiego szkoła, w której pracuje Aga, zaczyna ferie. Decyzja była błyskawiczna. Zaczynamy nasz dwutygodniowy urlop od szybkiego wypadu na Phuket!
Na Phuket przylecieliśmy już pod koniec trwającego dziewięć dni Festiwalu. Mieliśmy dwa dni, żeby pooglądać pochody i inne obrzędy, a potem lecieliśmy do Chiang Mai na resztę urlopu. Niestety, przez błędne informacje podane na stronie Phuket.com (która wydawała się wiarygodna), pierwszego dnia wylądowaliśmy przy złej świątyni, dobrych kilkanaście kilometrów od prawdziwego pochodu.
Co gorsza, tam gdzie wtedy przyszliśmy, coś się w sumie działo. Krążyli ludzie w białych szatach, rozdawano posiłki, lektyki do noszenia figur stały z boku, wzdłuż ulicy rozstawione były stoiska jak na odpuście. Oprócz nas po okolicy krążyło kilku innych turystów z aparatami. Ogólnie coś się szykowało. Niestety, nie był to główny pochód. Gdyby pod świątynią były pustki, to od razu byśmy zauważyli, że coś jest nie tak. Zanim się zorientowaliśmy, było już za późno, żeby dotrzeć na procesję, choć próbowaliśmy. Tutaj wdzięczni jesteśmy taksówkarzowi, który akurat nie pracował, ale i tak nas zgarnął i podwiózł bliżej miasta, żebyśmy mieli jeszcze jakąś szansę zdążyć :)
Tego dnia zobaczyliśmy tylko chodzenie po węglach, które też było świetne. Na szczęście na główny pochód załapaliśmy się dzień później po kilkukrotnym sprawdzeniu, że na pewno jedziemy w dobre miejsce. Gdyby ktoś z Was wybierał się kiedyś na Festiwal Wegetariański, to dobry harmonogram i opis poszczególnych uroczystości powinien być na blogu Jamie’s Phuket, ale dla pewności warto sprawdzić kilka źródeł.
Festiwal Wegetariański na Phuket ma już blisko dwieście lat tradycji. Jest kilka wersji historii jego początków, ich główne fragmenty są podobne, ale różnią się szczegółami. W Polsce najbardziej rozpowszechniona jest legenda oparta na relacji Tomka Michniewicza opisanej w jego „Samsarze”. Ja dla odmiany opowiem nieco zmodyfikowaną historię znalezioną w innych źródłach. To i tak tylko legenda, ale ma swoje oparcie w rzeczywistości.
Zanim wyspa stała się ulubionym celem podróży rosyjskich wycieczek, była porośniętym dżunglą ośrodkiem górniczym. W tutejszych kopalniach cyny pracowało między innymi dużo chińskich imigrantów. Głównym ośrodkiem było miasteczko Kathu w centrum wyspy. Phuket całkiem nieźle prosperowało, jedynym problemem były powracające co jakiś czas epidemie tropikalnej choroby, która zbierała żniwo wśród mieszkańców.
Liczba imigrantów była na tyle duża, że w Kathu znajdowała się nawet chińska opera. W 1825 roku na wyspę przybyła trupa aktorów z tego kraju. Gdy na Phuket wybuchła kolejna epidemia, dyrektor opery uznał, że to wina zaniedbania chińskich rytuałów. Wraz z chorymi aktorami przeszedł na rygorystyczną dietę wegetariańską i zastosował się do szeregu zasad, a po dziewięciu dniach epidemia ustała.
Jeden z Chińczyków biorących udział w poście uznał, że sposób przeprowadzania rytuału na Phuket zbyt różnił się od oryginalnych obchodów w Kraju Środka. Postanowił wyjechać do ojczyzny w poszukiwaniu świętych figur, przedmiotów leczących i ksiąg. Mieszkańcy Kathu złożyli się na tę wyprawę – taka podróż w pierwszej połowie XIX wieku była nie lada wyczynem.
Kang-Si powrócił rok później, siódmego dnia dziewiątego miesiąca według kalendarza księżycowego. Przywiózł ze sobą księgi, talizmany oraz magiczne formuły, które złożył przed lokalną świątynią. Wszyscy mieszkańcy Kathu przywitali go z powrotem i odeskortowali w wielkiej procesji – tak narodził się Festiwal Wegetariański. Od tego czasu epidemia nigdy nie wróciła, tak przynajmniej głosi legenda.
Co roku w dziewiątym miesiącu lunarnym (według naszego kalendarza wypada to chyba zawsze w październiku) przez dziewięć dni obchodzony jest Festiwal Dziewięciu Cesarskich Bóstw. Każdego dnia wczesnym rankiem procesja wyrusza spod jednej z dziewięciu świątyń. Jedni poszczą, inni się umartwiają, a Festiwal z czasem przerodził się w formę, którą znamy dzisiaj.
W sumie to Festiwal Wegetariański jest w mniejszym lub większym stopniu obchodzony w całej Tajlandii. W Chonburi (gdzie teraz mieszkamy) w trakcie jego trwania miasto było udekorowane chińskimi transparentami. W Bangkoku w Chinatown też dużo się dzieje z tej okazji. Ale to właśnie na Phuket święto przybiera formę orszaku pełnego uczestników z poprzebijanymi twarzami.
Osoby celebrujące Festiwal Wegetariański dzielą się na dwie główne grupy. Pierwsza – znacznie liczniejsza – to Jeh (czyt. Dże). Słowo w języku tajskim (เจ) oznacza po prosto wegetarianizm. Często na produktach bezmięsnych znajduje się to oznaczenie. Przez dziewięć dni festiwalu osoby te są ubrane w białe szaty. Symbolizują one abstynencję w stosunku do mięsa (w tym owoców morza) oraz nabiału.
W wielu miejscach na wyspie (głównie w Phuket Town) rozstawiają swoje stoiska sprzedawcy jedzenia, którzy oznaczają je żółtymi flagami jako odpowiednie dla Jeh. Jeśli jednak trzymać się ścisłych zasad, to ubrane na biało osoby powinny spożywać wyłącznie posiłki sporządzane w kuchniach znajdujących się przy świątyniach. Ruch przy nich jest przez cały dzień, a kuchnie pracują na pełnych obrotach.
Przed świątyniami wywieszone są tablice w wypisanymi zasadami Festiwalu Wegetariańskiego po chińsku, tajsku i angielsku (tutaj z charakterystycznym dla Azji koślawym tłumaczeniem). Jest ich dziesięć:
Prawdziwą egzotyką i główną „atrakcją” dla osób z zewnątrz są jednak Masongowie. Są to ubrane odświętnie i kolorowo osoby, które zapraszają do siebie duchy bogów, aby opętały ich ciała. Nazwa Masong nie jest bezpośrednio przetłumaczalna. Słowo ma oznacza konia, a całość odnosi się do wykorzystania ludzkiego ciała jako pojazdu dla bogów. Tylko czyści, nieżonaci mężczyźni i niezamężne kobiety bez rodzin mogą zostać Masongami.
Przy świątyniach przechodzą przez szereg rytuałów mających ich chronić. To wtedy z pomocą osób trzecich dokonują samookaleczenia. Przebijają policzki, języki, brwi, uszy. Wbijają sobie noże, maczety, szpikulce, często jakieś bardziej egzotyczne przedmioty – parasole, pistolety czy piły. Zabieg wykonuje się bez znieczulenia, jednak z zachowaniem zasad higieny – osoby pomagające noszą rękawiczki i czyszczą rany jodyną. Następnie pogrążeni w transie idą wielką procesją ze świątyni do morza. W oryginalnym chińskim święcie element samookaleczenia nie występuje, Tajowie prawdopodobnie przejęli ten zwyczaj od Hindusów.
Tak jak pisałem wcześniej, pierwszego dnia trafiliśmy w złe miejsce, przez co nie zobaczyliśmy głównej procesji. Dzień na szczęście nie był całkowicie zmarnowany. Pospacerowaliśmy po Phuket Town, odpoczęliśmy nad basenem, odespaliśmy ciężką noc, wynajęliśmy skuter, pojeździliśmy po wyspie. Wiedzieliśmy, że około dwudziestej ma się odbyć ceremonia chodzenia po węglach i to był nasz główny punkt w planie dnia.
Do świątyni, gdzie rzekomo miała odbywać się ceremonia, przyszliśmy już prawie godzinę wcześniej. Byliśmy w okolicy na obiedzie, nie mieliśmy co robić, a nie chcieliśmy przegapić, gdyby zaczęło się przed czasem. Upewniliśmy się u jednego z Tajów, że jesteśmy w dobrym miejscu. Po świątyni krążyło dosyć dużo osób w białych szatach, ale przygotowań do samego chodzenia po węglach nie było widać.
Czekaliśmy długo, bo łącznie dwie i pół godziny. Na szczęście nie było całkiem nudno. Trafiliśmy na odmawianą przez Jeh modlitwę. Uczestnicy mieli wydrukowane teksty modlitwy po chińsku, a przy każdym znaczku znajdowała się tajska transkrypcja. Na świątynnym balkonie odbyła się pokazowa walka dzieci w strojach ludowych, pokazujących biegłość w sztukach walki. W końcu grubo po dwudziestej pierwszej coś zaczęło się dziać.
Ze świątyni wyszło dwoje Masongów – mężczyzna i kobieta. Jako że to był nasz pierwszy kontakt z nimi, wywarli na nas niesamowite wrażenie. Kobieta była w wyraźnie bojowym nastroju, poruszała się niespokojnie, skakała i pokrzykiwała. W ręce miała długi miecz, trzymała go za ostrze. Chwilę potem zaczęła ciąć sobie nim język. Mężczyzna z kolei stał oparty o kolorową flagę, głowa mu się trzęsła, a oczy miał wywrócone do góry, widać było prawie wyłącznie jego białka. W tle słychać było rytmiczny pogłos bębnów.
Powoli zaczął się ustawiać orszak, widocznie mieliśmy iść w inne miejsce. Większość osób była ubrana na biało, część miała kolorowe, tradycyjne stroje. Do tego było kilku Masongów, choć nie tak charakterystycznych jak opisywana wyżej para. Na wąskiej ulicy przy świątyni panował duży tłok, a jej wylot blokował samochód.
Szukaliśmy dobrego miejsca do robienia zdjęć i filmów, gdy nagle wszyscy ruszyli. To była dziwna procesja. Tego rodzaju pochody zawsze kojarzyły mi się z żółwim tempem, czy to był korowód juwenaliowy czy jakaś demonstracja. Tutaj było inaczej. Gdy w końcu wszyscy ruszyli, to bardzo dynamicznie.
Nie było słychać śpiewów czy radosnych okrzyków. Pochód szedł w ciszy, na tyle na ile to możliwe przy tłumie liczącym kilkaset osób. Bębny wybijały niespokojny, nieco bojowy rytm. Najgłośniejsza była kobieta Masong, krzyczała co chwilę, starała się podbiegać do przodu, wieszała się na szyjach podtrzymujących ją osób. Przez moment zrobiło się bardzo nerwowo, musieliśmy nawet podbiec kilkadziesiąt metrów, bo z tyłu napierali na nas inni uczestnicy. W tle wybuchła seria petard. Atmosfera była taka, jakby za moment pochód miałby się przekształcić w zamieszki. Adrenalina wisiała w powietrzu.
Po około dziesięciu minutach w końcu dotarliśmy na miejsce. Był to olbrzymi plac, mocno już zadeptany przez tłumy, przez co cały tonął w błocie. Był ze wszystkich stron ogrodzony, a za barierkami stało kilka tysięcy widzów. Dzięki temu, że szliśmy w orszaku, mogliśmy się znaleźć znacznie bliżej całej akcji, jedynie musieliśmy kucać, żeby nie zasłaniać innym widoku.
Na środku placu znajdowała się główna atrakcja – rozżarzone węgle zajmujące prostokąt długi na około dziesięć metrów i szeroki na pięć. Warstwa węgli piętrzyła się na kilkanaście centymetrów. Zaczęliśmy się zastanawiać, na ile mogą być gorące, ile w tym prawdy, a ile teatru. Gdy jednak prowadzący ceremonię zaczęli rozgrzebywać węgle, to było widać, że żar jest olbrzymi.
Pierwsi zaczęli przechodzić Masongowie, następnie Jeh. Większość uczestników przebiegała dynamicznie po tych węglach, kilku szło wolniej. W tle dalej grały bojowo bębny. Kilka osób przechodziło w parach. Jeden z Jeh wyróżniający się dużą nadwagą przeszedł przez węgle, jakby był to spacer w parku. Starszy mężczyzna zatrzymał się na sekundę i pogrzebał stopą w węglach, jakby gasił peta.
Próbowałem zrobić jakieś zdjęcia, ale przy słabym oświetleniu, dosyć dużej odległości, dynamicznych ruchach i innych uczestnikach zasłaniających widok było ciężko. Filmy na szczęście wyszły nieco lepsze. Zapraszam do oglądania naszej relacji filmowej!
W pewnym momencie jakiś starszy Taj kucnął kilka metrów przed nami i zaczął mocno zasłaniać. Rozejrzałem się i po drugiej stronie węgli znalazłem lepsze miejsce, gdzie stali fotografowie robiący relację z wydarzenia. Dzięki temu byłem jeszcze bliżej centrum, poza tym rzadziej ktoś zasłaniał widok. Aga wycofała się nieco do tyłu, ciężko jej było wytrzymać w niewygodnej pozie.
Gdy węgle przygasały, podchodziło sześciu mężczyzn z długą, bambusową tyczką. Rytmicznie uderzali w żar, raz za razem, aż znowu przybrał czerwony kolor. Poza tym ogień co chwilę był wzburzany przez mężczyzn z łopatami bijącymi zajadle po węglach.
Co ciekawe, właściwie wszyscy śmiałkowie przebiegali przez węgle nie wydając żadnego odgłosu. Spodziewałbym się jakichś pisków czy chociaż samomotywujących okrzyków. Nic takiego nie miało miejsca. W tle jedynie słychać było głos konferansjera i jedną osobę ponaglającą uczestników.
Całość trwała jakieś pół godziny, może trochę dłużej. Widząc, ile osób dało radę i że robiły to bez większego problemu, zacząłem znowu wątpić, czy to przejście jest naprawdę aż tak trudne. Po wszystkim podszedłem do żaru, żeby się przekonać, czy naprawdę jest tak gorący. Akurat jego przygaszaniem zaczęło się zajmować parę osób. Podszedłem ledwo na dwa metry od jego brzegu, a temperatura była nie do zniesienia, aż z gorąca piekły oczy.
Przyznam szczerze, że najciekawszym momentem całej ceremonii była ta dynamiczna procesja, samo wydarzenie nie miało już takiej mocy. Zawsze chciałem zobaczyć ludzi chodzących po węglach, było świetnie, ale czułem się jeszcze nienasycony, chciałem więcej. Na szczęście następnego dnia zobaczyliśmy słynną procesję Festiwalu Wegetariańskiego w pełnej krasie!
Z ceremonii chodzenia po węglach wróciliśmy do mieszkania przed 23. Następnego dnia o 7 znów musieliśmy być w Phuket Town, żeby zdążyć na procesję, a do przejechania mieliśmy kilkanaście kilometrów. Położyliśmy się spać. Całą noc trwała straszna burza, baliśmy się, że pogoda pokrzyżuje nam plany. Rano na szczęście się rozpogodziło, mocno niewyspani ruszyliśmy w drogę.
Wiedzieliśmy już dokładnie, z której świątyni rusza procesja, upewniliśmy się w kilku miejscach. Zanim jednak do niej dojechaliśmy, znaleźliśmy się już na trasie przemarszu, widać to było po ozdobach i wyczekujących ludziach. Zaparkowaliśmy i dołączyliśmy do niewielkiego jeszcze tłumu widzów. Postanowiliśmy tam zostać, bo było dużo przestrzeni na oglądanie pochodu i robienie zdjęć, nie chcieliśmy wylądować w zatłoczonym miejscu.
Chociaż do siódmej było kilkanaście minut, procesja już szła obok nas. Na razie były to pojedyncze grupki osób, nie zablokowano jeszcze nawet ruchu na ulicy, gdzie staliśmy. Mogliśmy za to zobaczyć pierwszych Masongów w pełnej krasie. Po kilkunastu minutach tłum uczestników był coraz gęstszy. Procesja Festiwalu Wegetariańskiego zaczęła się na dobre!
Większość Masongów miała poprzebijane policzki szpikulcami, zazwyczaj kilkoma, czasem tylko jednym. Nieco rzadziej zdarzały się osoby z poprzebijanymi brwiami czy językami. Część osób miała również powbijane coś w rodzaju proporczyków albo frędzli na całej długości rąk. Wszyscy Masongowie byli ubrani w kolorowe, odświętne szaty. Takie, jakie chyba każdy z nas sobie wyobraża, kiedy myśli o azjatyckich świętach pokroju chińskiego Nowego Roku.
Zdziwiła nas proporcja płci wśród Masongów. Mieliśmy wcześniej przeświadczenie, że będzie przewaga mężczyzn, a na oko wydaje nam się, że było w miarę po równo. Nie było też tak dużo osób z „szalonymi” rzeczami powbijanymi w policzki. Znacząca większość miała różnego rodzaju szpikulce, które są dosyć wąskie, przez co nie powinny zrobić dużych szkód. Niektóre były jednak udziwnione, była na przykład kobieta, która po obu stronach długiego na ponad metr szpikulca miała nabite ananasy. Inny mężczyzna z jednej strony szpikulca miał umieszczony olbrzymi model statku.
Było jednak kilku „hardkorów”. Jeden z Masongów miał na przykład wbite dwa miecze w poprzek twarzy. Kilku innych parasole. Trafił się nawet mężczyzna z wiosłem w twarzy. Jeszcze jeden był przebity grubym łańcuchem, który z dwóch stron kończył się metalową kulą z kolcami, coś na podobieństwo morgenszternu. Ktoś miał wbite trzy niewielkie piły. Część z Masongów nie miała w ogóle żadnych przedmiotów w policzkach, po prostu szli w kolorowych strojach w orszaku innych osób ubranych na biało.
Najgorszych było jednak parę osób, które nie były oficjalnie Masongami, ale dokonywały samookaleczenia w trakcie marszu. O ile w przypadku osób z poprzebijanymi policzkami właściwie nie było widać krwi, to tutaj było inaczej. Dwa przypadki najmocniej mi zapadły w pamięć. Jeden z mężczyzn miał długą piłę typu „moja-twoja”, którą ciął sobie usta. Na pile widać było stygnącą krew, kapała też mu obficie z ust.
Inny mężczyzna niósł w ręce zakrwawioną siekierę, a czoło miał mocno poranione. Czytaliśmy o takich osobach, które nie są wystarczająco „czyste”, żeby zostać Masongami i w zamian pokutują przez samookaleczenie. Opis wspominał właśnie o osobach uderzających się siekierą po czole. Choć nie widzieliśmy na żywo tego bicia, to chyba był jeden z tych przypadków.
Poza tymi paroma osobami właściwie obyło się bez krwi. Nieważne, jak bardzo pocięte były twarze poszczególnych Masongów, rany były czyste i poza śliną nic nie wypływało. Mogłoby się wręcz wydawać, że to nic takiego wbić sobie parasol w policzek albo szpikulec w język i brwi. Podobne wrażenie miałem wieczór wcześniej podczas ceremonii chodzenia po węglach. Masongów w procesji jest tak dużo i są tak niewzruszeni bólem, że wydaje się to aż za proste.
Co warte uwagi, właściwie żaden Masong nie szedł sam. Zawsze miał w swoim mini-orszaku kilku Jeh, którzy dbali o to, żeby nic im się nie stało. Zdarzało się, że coś złego działo się z przedmiotami powbijanymi w policzki, wtedy Masong zatrzymywał się, schodził na pobocze usiąść na rozstawionych krzesełkach i odpocząć, a towarzyszące osoby ocierały mu twarz i poprawiały powbijane przedmioty. Wszystko wyglądało, jakby było pod kontrolą, robiło dobre wrażenie.
Masongowie różnili się również pod względem zachowania. Jedni szli spokojnie, inni podskakiwali, krzyczeli, bujali się na boki. Nie było takiego szaleństwa, jakie widzieliśmy u tej kobiety dzień wcześniej podczas ceremonii chodzenia po węglach, ale i tak było hardkorowo.
Procesja cały czas szła, co jakiś czas któryś z Masongów zatrzymywał się przy rozłożonych na chodniku niewielkich ołtarzach i błogosławił widzów. Wiernym rozdawano wstążki i cukierki. Wielu rodziców przychodziło z dziećmi, nawet kilkuletnimi.
Procesja przypominała trochę tę z dnia wcześniej, też przemieszczała się dosyć szybko i nieregularnie. Pomiędzy grupkami zbitych Masongów i Jeh co chwilę zdarzały się większe przerwy. Dzięki temu dało się bez problemu robić zdjęcia i nagrywać filmy. Pochód szedł raczej w ciszy, czasem przewijały się osoby z bębnami. Tutaj też nie było widać jakichś większych oznak świętowania.
W oddali dochodził huk petard i widać było kłęby dymu. Powiedziałem nawet Adze, że w fajnym miejscu się ustawiliśmy, bo wszystko dobrze widać, a nie ma chaosu i hałasu z rzucanych petard. Wykrakałem.
Po jakiejś godzinie trwania w końcu dotarł do nas kolejny istotny element procesji – lektyki z figurami bożków. Każda była niesiona przez grupę kilku mężczyzn. Mieli pozasłaniane ramiona i głowy, większość szła w maseczkach na twarzach, nawet trafiła się grupka w maskach przeciwgazowych. Dlaczego?
To kolejna ważna tradycja związana z obchodami święta. Stojący na poboczu gapie obrzucają bożków w lektykach petardami i to w takiej ilości, że po całej procesji ulica była pokryta warstwą popiołu. Tuż obok nas po dwóch stronach ulicy rozstawiła się grupa osób z arsenałem wystarczającym do podbicia Liechtensteinu. Na długich kijach wieszali sznury petard, które wybuchały tuż nad głowami uczestników. Osoby noszące lektyki przystawały i trzęsły figurami bożków, a wokół nich trwała mała wojna.
Częstotliwość wybuchów była oszałamiająca. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, gdzie było największe natężenie. Długo tam nie wytrzymałem. Dym gryzł w gardło i oczy, widziałem ledwo na parę metrów wokół siebie. Po nogach ciągle dostawałem odłamkami. Było tak gęsto od wybuchu petard, że chmura dymu zasłoniła nawet ostro świecące słońce. Moja dziesięcioletnia wersja byłaby zachwycona tym pokazem pirotechnicznym. Uciekłem z powrotem w bezpieczniejsze miejsce, spędziłem dobrą minutę schowany za paką pickupa, kaszląc i parskając, żeby wrócić do siebie i móc dalej obserwować wydarzenia.
Pamiętam moment, w którym jedną ręką starałem się zakryć twarz i uszy, a w drugiej trzymałem aparat i starałem się nagrywać co się dzieje wokół. Obok inny turysta z lustrzanką zrezygnował, stanął tyłem do procesji i patrzył na moje próby z uśmiechem na twarzy. Dobrze mieć lekki aparat :D
Kulminacja wybuchów trwała jakieś 15 minut. Po wszystkim dym się jeszcze długo unosił nad ulicą, a smród prochu nie zniknął już do końca procesji. W trakcie finału ubrany na kolorowo orszak przeszedł z długą figurą chińskiego smoka. Po nim przemaszerowała jeszcze orkiestra i tak zakończyła się nasza przygoda z Festiwalem Wegetariańskim.
Całość trwała jakieś dwie i pół godziny. W uszach nam piszczało od hałasu. Byliśmy pokryci popiołem, szczególnie było to widać po włosach i naszym sprzęcie. Skuter musieliśmy wymyć chusteczkami, bo nie dało się na niego wsiąść. Ulica była pokryta szczątkami petard. Zanim wróciliśmy do siebie, skoczyliśmy na śniadanie.
Zupełnie przypadkiem lokal był wegetariański.
Wokół okaleczających się Masongów krąży wiele historii. Że są pod wpływem narkotyków. Że to nieprawda, bo wprowadzają się w trans za pomocą silnej autosugestii. Że zabiegi są wykonywane bez znieczulenia. Że rany im nie krwawią i goją się błyskawicznie. Że tak naprawdę to wszystko to jedna wielka szopka i teatr.
Faktem na pewno jest to, że rany wyglądają na bardzo czyste, poza nielicznymi wyjątkami nie było widać śladów krwi. Z tego co czytałem, to rzeczywiście „zabiegi” są przeprowadzane bez znieczulenia, ale z zachowaniem podstawowych zasad higieny, w rękawiczkach i dezynfekcją ran. Prawdopodobnie Masongom nie podaje się żadnych narkotyków, trans jest naturalny (albo udawany). Gdzieś czytałem, że dostają od kapłanów coś do wypicia przed zabiegiem, ale nie mogłem teraz znaleźć takiej informacji.
Jeśli chodzi o gojenie się ran po całym festiwalu, to już na pewno jest mit. Czytałem niedawno relację cudzoziemca, który od lat mieszka na Phuket. Mówił, że po zakończeniu obchodów wielu Tajów chodzi z bandażami na policzkach, a po ranach zostają blizny. Opowiadanie o jakimś cudownym gojeniu się to już mit i próba dodania jeszcze większej egzotyki temu i tak już ciekawemu wydarzeniu.
Nie jestem też pewien co do transu, w którym znajdują się Masongowie. Wydaje mi się, że jest w tym dużo teatru. W jednej chwili ktoś idzie wyglądając na zupełnie oderwanego od rzeczywistości, żeby za chwilę zupełnie przytomnie przysiąść, bo szpikulce się poruszyły i trzeba je poprawić. U paru osób dojrzałem też coś w rodzaju zmęczenia albo nawet znudzenia całą ceremonią. Taki wyraz twarzy w stylu: „No, jeszcze dwa kilometry, wyciągam to gówno z ryja i wracam do domu”.
Większość Masongów chętnie też pozowała do zdjęć. Kiedy robiło się luźniej, wychodziłem na ulicę i mogłem im robić zdjęcia z odległości dwóch-trzech metrów. Chętnie przystawali, wykrzywiali twarze albo pokazywali buddystyczne gesty dłońmi, razem z uśmiechniętym orszakiem Jeh. Wyglądało to tak, jakby byli dumni z tego, ile żelastwa czy innych rzeczy dali radę sobie wsadzić, taka trochę licytacja kto da więcej.
Festiwal był na pewno najbardziej egzotyczną rzeczą, jaką z Agą widzieliśmy w życiu. Z pewnością warto było się specjalnie po to wybrać na Phuket i gdybym stanął jeszcze raz przed takim wyborem, to kupowałbym bilety na samolot bez sekundy zawahania. Z drugiej strony nie ma tam znowu aż takiego mistycyzmu czy „cudów”, bardziej wielki festyn spod znaku robienia hardkorowych rzeczy. Ale mi to wystarcza. Nie potrzebuję lewitujących mnichów do pełnej satysfakcji.
W każdym razie polecam z całego serca Festiwal Wegetariański każdej osobie interesującej się ciekawymi świętami i obchodami w innych kulturach. Niezapomniane przeżycie!
Mam nadzieję, że przebrnęliście przez tę ścianę tekstu, którą Wam tu zaserwowałem :D W nagrodę dorzucam jeszcze trochę zdjęć, których nie dałem rady upchnąć w artykule. Materiałów mamy naprawdę sporo, wybrałem tylko najciekawsze zdjęcia.
Jak znajdę czas, to jeszcze w najbliższym czasie wrzucę filmową relację z całego wydarzenia (już jest, zapraszamy do oglądania!). W międzyczasie możecie też zobaczyć relację Agi z Songkranu, czyli tajskiego Nowego Roku! Bardzo wesołe świętowanie, przy którym Śmigus Dyngus wygląda jak zabawa pięciolatka!
Mieszkamy w stolicy Niemiec już ponad pół roku i od wtedy napisaliśmy tylko jeden wpis.…
Rok 2019 to rok dla nas wyjątkowy, ponieważ nadal nasza azjatycka przygoda jeszcze wtedy trwała,…
Nie licząc jednodniowego pobytu w zatłoczonej Manilli, naszym pierwszym poważnym przystankiem na mapie Filipin była…
Wybierając się do Tajlandii z pewnością usłyszycie wiele o uśmiechu i łagodności Tajów, o tym…
Choć od naszej wizyty w Wietnamie mija rok i nadal jesteśmy w Azji, lubimy sobie…
Dokładnie 22 stycznia 2018 roku wylądowaliśmy w Bangkoku i wówczas rozpoczęła się nasza azjatycka przygoda.…
View Comments
Świetna relacja. Pierwszy raz o festiwalu dowiedziałem się wiele lat temu, oglądając Teleexpress, gdzie często prezentowali takie ciekawostki. Bardzo zazdroszczę, że mieliście możliwość wzięcia udziału w tym wydarzeniu. Zdjęcia wyglądają bardzo hardkore'owo, domyślam się, że i tak nie do końca oddają rzeczywistość.
No i jednak czystość tych ran i to, że uczestnicy nie krwawią jest czymś imponującym.
Ja w sumie nie pamiętam, jak i gdzie pierwszy raz to zobaczyłem, w domu była tylko Jedynka, Dwójka i Polsat :D Może też z Teleexpresu, bo za dzieciaka uwielbiałem śledzić czerwony zegar.
Co do oddania klimatu, muszę jeszcze przysiąść do zmontowania filmu, nagrałem parę mocnych momentów ;)