Wylecieliśmy z Krakowa w niedzielę z samego rana, a do Bangkoku przylecieliśmy w poniedziałek o ósmej z minutami. Byliśmy wymęczeni zmianą czasu i długim lotem, nie chcieliśmy rzucać się od razu na głęboką wodę. W stolicy Tajlandii mieliśmy spędzić trzy dni, dlatego postanowiliśmy poświęcić jeden na odpoczywanie.
Wiedzieliśmy, że nie możemy iść spać po przyjeździe do apartamentu, bo rozregulujemy sobie całkowicie organizmy i nigdy nie przyzwyczaimy się do nowej strefy czasowej. Dlatego dla ożywienia i delikatnego zapoznania się z miastem ruszyliśmy oddać mojego laptopa do przechowalni bagażu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, ile atrakcji czeka nas po drodze. Przy okazji zapoznaliśmy się ze środkami transportu w Bangkoku.
Zacznijmy od początku. Po co mi był laptop i dlaczego chciałem go oddać do przechowalni bagażu? Nasz plan od początku wyglądał następująco: podróżujemy 2-3 miesiące, a potem gdzieś osiadamy (prawdopodobnie w Tajlandii), Aga będzie uczyć w szkole angielskiego, a ja wracam do starej pracy w Comparicu. Do tego oczywiście był mi potrzebny komputer.
Mój laptop ma już swoje lata, ale dobrze się trzyma. Największym mankamentem jest jego waga. Razem z ładowarką i torbą waży jakieś 4 kilogramy. Nie ma opcji, żeby zmieścił mi się do plecaka, a nosić go na ramieniu przez całą podróż nie miałem zamiaru. Na szczęście udało się znaleźć w Bangkoku usługę taniego przechowywania bagażu dla takich osób jak ja, miesięcznie wychodziło niecałe 70 zł. Jedyny problem był taki, że siedziba była zlokalizowana 12 km od miejsca naszego noclegu, no ale przecież jakoś sobie z tym poradzimy, nie?
Upał był okropny, 33-34 stopnie w cieniu, w słońcu nie do wytrzymania. Dla porównania, jeszcze dzień wcześniej podczas przesiadki w Sztokholmie na zewnątrz było -13 stopni. Nic dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po przylocie do Bangkoku było wyrzucenie starej kurtki zimowej. I tak było lepiej niż się spodziewałem, uderzenie gorąca po wyjściu z klimatyzowanego lotniska nie było aż tak potężne, jak się obawiałem. Nasze pierwsze wrażenia ze stolicy były bardzo przyjemne, wszystko było poukładane, na każdym kroku ktoś pomagał turystom, czy to znaleźć swój bagaż na lotnisku, czy to kupić bilet w metrze, czy też wskazać drogę.
Po trzynastej w końcu nasza czwórka (pierwsze dwa tygodnie podróżowaliśmy z Alą i Mirkiem) nabrała na tyle energii, żeby opuścić nasz pokój i wyjść na miasto. Nie udało mi się znaleźć żadnego rozkładu jazdy autobusów, za to miałem mniej więcej ogarniętą trasę metra. Niestety, w okolicach starego miasta, gdzie spaliśmy, nie było żadnej stacji metra ani innego szybkiego transportu. Mirek wspomniał, że można skorzystać z łodzi jako normalnego transportu, więc postanowiliśmy spróbować tej alternatywy.
Najpierw skoczyliśmy na obiad. Znaleźliśmy niewielką restaurację, gdzie zajadali się miejscowi – wiadomo, że to dobry wybór. Tu przeżyliśmy pierwszy mały szok kulturowy związany z cenami w Tajlandii – za cztery porcje nudli i cztery butelki coli zapłaciliśmy 180 bahtów, czyli niecałe 20 złotych. Pożywieni, z zapasem energii, ruszyliśmy szukać łodzi, która nas zawiezie bliżej celu. Nie spieszyło nam się, dochodziła 14, przechowalnia była czynna do 17. Wiedzieliśmy, że w ostateczności możemy zatrzymać tuk-tuka albo taksówkę i dotrzeć bez problemu na miejsce.
Znaleźliśmy na Maps.me (świetne otwarte mapy do zwiedzania pieszo, możliwość ściągania map offline, bardzo dużo zaznaczonych punktów, ale beznadziejne jako nawigacja samochodowa) najbliższą „przystań” i tam ruszyliśmy.
Szybko znaleźliśmy przystań, była kilkaset metrów od restauracji. Zeszliśmy nad rzekę, zaczepił nas jakiś gość pytając niewyraźnym angielskim „Łódź?’ Niestety, okazało się, że sprzedaje tylko wycieczki po rzece, a nie o to nam chodziło. Zobaczyliśmy, że kawałek dalej przypłynęła długa barka, na której było pełno osób. Podeszliśmy bliżej zorientować się, czy to nasz środek transportu. Pokazuję komuś punkt na mapie, że tam chcemy się dostać i czy tą łódką tam dopłyniemy. Po szybkim potwierdzeniu zostaliśmy pogonieni do wejścia na pokład, bo barka już miała odbijać od brzegu.
Cała łódź była dosyć długa, miała około 30 metrów. Z przodu i z tyłu były drewniane ławeczki bez oparcia, pośrodku strefa dla stojących pasażerów. Poszliśmy usiąść na tył, dalej nie wiedząc, gdzie dokładnie płyniemy ani ile i komu mamy zapłacić. Opłaty za przejazd zbierał Taj, który stał wychylony na zewnątrz łodzi, trzymał się tylko jej dachu. Szedł jej krawędzią, podchodził do kolejnych pasażerów i zbierał pieniądze. Całość przy pełnej prędkości łódki, która sunęła błyskawicznie przez rzekę. Telepało nami mocno, szczególnie gdy mijaliśmy się z innymi barkami. Dla „wodnego kanara” nie była to żadna przeszkoda.
Nasza łódź szybko się zapełniła, część osób musiało stać, woda wlewała się do środka przy mocniejszych uderzeniach fal. Aga, Alu i Mirek oberwali chluśnięciem brudnej wody z rzeki. Cóż, jak dostać duru brzusznego, to najlepiej pierwszego dnia tripa. Widoki na brzegu rzeki nie były zbyt zachęcające. Dużo biednych, porozwalanych chatek, przeplatających się z ładniejszą architekturą. Ciekawie było spojrzeć na tę mniej reprezentatywną stronę miasta. W końcu po kilkunastu minutach dotarliśmy do naszej przystani, częściowo przemoczeni i nabuzowani z wrażenia.
Do przechowalni dalej mieliśmy jakieś dziewięć kilometrów, niezbyt się zbliżyliśmy. Na szczęście niedaleko była stacja metra. Ogólnie poruszanie się komunikacją miejską po Bangkoku jest całkiem niezłe. W mieście jest metro oraz parę tras nadziemnej kolejki (jedna na przykład prowadzi do głównego lotniska). Dzięki temu przemieszczanie się na drugi koniec miasta nie jest ciężkie. Do tego dochodzi tradycyjna kolej, która pozwala przedostać się w niektóre rejony miasta, na przykład na lotnisko, z którego kursują samoloty taniej linii lotniczej Air Asia. Problemem są mniejsze odległości i okolice starego miasta, ale od czego są tuk-tuki i taksówki.
Chwilę pobłądziliśmy szukając wejścia do kolejki nadziemnej, w końcu znaleźliśmy odpowiedni peron i ruszyliśmy. W środku jest dosyć tłoczno, ale daleko do tłumów w krakowskich tramwajach w godzinach szczytu. W kilkanaście minut dojechaliśmy w okolice przechowalni bagażu, zostało nam do przejścia jeszcze tylko nieco kilometr. Było już po szesnastej, więc musieliśmy się nieco spiąć.
Skręciliśmy w prostopadłą ulicę do tej z kolejką. Na mapie była zaznaczona w taki sposób, w jaki zaznacza się główniejsze drogi. Cóż, zamiast tego mieliśmy wąską, jednopasmową ulicę o długości ponad kilometra, bez chodnika. Trzeba było iść poboczem. Za to zobaczyliśmy, jak wygląda typowa boczna ulica w Bangkoku. Z asfaltu unosiło się dużo pyłu, a gdy jechało jakieś auto, to musieliśmy ustąpić mu miejsca. Mijaliśmy różne zakłady pracy, w pewnym momencie pojawiła się seria warsztatów stolarskich.
W tym miejscu pora na ciekawostkę z Bangkoku – z jakiegoś powodu często zdarza się, że dana ulica jest „tematyczna”. Są przy niej sklepy czy zakłady zajmujące się identyczną działalnością. Tutaj widzieliśmy warsztaty stolarskie. W centrum jest ulica mająca kilkaset metrów, gdzie sprzedaje się tylko figury Buddy, przez co cała mieni się na złoto. Raz trafiliśmy w miejsce, gdzie obok siebie stało kilkanaście warsztatów wulkanizacyjnych. Takie skupienie całej konkurencji w jednym miejscu, ciekawe skąd się to wzięło.
Po długim i męczącym spacerze dotarliśmy w końcu do Bangkok Self Storage, gdzie zostawiłem laptopa. Zapłaciłem z góry za jego przechowanie na osiem tygodni i odebrałem potrzebne kwitki. Wyszliśmy stamtąd, spojrzałem na zegarek. 16:50, na styk. Teraz pora wrócić jakoś do domu.
Dotarcie do przechowalni mocno nas wymęczyło. Skoczyliśmy na pyszną mrożoną kawę i opracowaliśmy plan powrotu. Powiedzieliśmy sobie, że pójdziemy po prostu wzdłuż głównej drogi i spróbujemy złapać jakiś autobus w okolice centrum. Na przystankach nie było niestety żadnego rozkładu jazdy, jedynie numery autobusów. Nie udało nam się znaleźć ich tras. Na pierwszym przystanku powiedziano nam, że stąd nic nie jedzie w nasze okolice. Na kolejnym też nie.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się wskoczyć w pierwszy autobus, który podjedzie, bo w ten sposób na pewno podjedziemy chociaż kawałek. Autobusy właściwie nie za bardzo się zatrzymują na przystankach, tylko zwalniają na chwilę do takiej prędkości, żeby bez problemu dało się wskoczyć. Wbiliśmy do pierwszego lepszego wehikułu, podeszliśmy z mapą do kontrolera biletów. Pokręcił głową, wsiedliśmy źle. No nic, wyskoczyliśmy w biegu. Minęliśmy duże skrzyżowanie, gdzie odbijały wszystkie te autobusy nie jadące w naszą stronę. Zwiększyliśmy szanse, że coś pojedzie do nas.
Kolejny autobus jakimś cudem miał identyczny numer co poprzedni, ten który skręcił w lewo. Ten też nie był dobry, ale mogliśmy podjechać trzy przystanki w kierunku naszego noclegu. Zawsze coś. Takimi małymi skokami pokonaliśmy już większość dystansu z powrotem, zaczęło się ściemniać.
Na mapie wyglądało to, jakbyśmy już byli niedaleko, ale łatwo się pomylić. Gdy się jest przyzwyczajonym do życia w jednym mieście dłużej, to łatwo ocenić odległości na mapie po jednym spojrzeniu na rozkład ulic. W Bangkoku, który liczy ponad 8 mln mieszkańców, niewielka odległość między dwoma punktami w ścisłym centrum w rzeczywistości może się okazać kilkukilometrowym spacerem. Zresztą ciężko mówić o „ścisłym centrum”, tydzień później z dworca kolejowego na autobusowy jechaliśmy taksówką prawie godzinę i nadal nie opuściliśmy centrum.
To było idealne zwiedzanie codziennego Bangkoku. Po drodze mijaliśmy zarówno duże biurowce, jak i małe sklepy. Bloki po kilkadziesiąt pięter (gdzie na przykład garaż „podziemny” kończył się na wysokości 5. piętra), jak i małe chatki. Kupiliśmy owoce na jakimś skrzyżowaniu, przeszliśmy przez bardzo śmierdzący i śliski rybny market, ciągle coś się wokół działo.
Największym plusem tego długiego spaceru był brak tłoku na chodnikach – są one szerokie i ogólnie dosyć opustoszałe. Bangkokowi daleko do bycia przyjaznym dla pieszych. Czasem żeby przejść na drugą stronę ulicy, trzeba udać się do kładki 100-200 metrów dalej. Ale na chodnikach przynajmniej nie ma tego zgiełku, który panuje na drogach (wtedy jeszcze nie poznaliśmy prawdziwego chaosu, pozdro Hanoi).
Wracając do autobusów, jeździ ich dużo, w środku wyglądają fatalnie (trzecia klasa w pociągu jest o niebo lepsza), są bardzo tanie. Poza paroma liniami nie znaleźliśmy jednak żadnych rozkładów jazdy, ani nawet ich tras. Tak naprawdę tylko raz odbyliśmy pełnoprawną jazdę autobusem. Jeśli gdzieś możesz tak podjechać, to warto skorzystać, w innych przypadkach lepiej zdać się na alternatywy.
Gdy już zaczęło się ściemniać, rozejrzeliśmy się za tuk-tukiem. Szybko jednego zatrzymaliśmy, wynegocjowaliśmy cenę i ruszyliśmy do domu. Tuk-tuki to taka kwintesencja azjatyckiego drogowego szaleństwa. Kolorowe, hałaśliwe, wszędzie się wepchną. Rano już jednym jechaliśmy, do ciasnej kabiny daliśmy się zmieścić w cztery osoby, a jeszcze kierowca z tyłu przywiązał nasze bagaże.
Teraz mknęliśmy przez miasto przy zachodzącym słońcu. Kierowca na kolanie miał kartkę z zaznaczonym miejscem, gdzie ma jechać. Wymijał inne auta to z prawej, to z lewej. Miejsca w środku było niewiele, Alu siedziała na kolanach Mirka, ja lekko wystawałem z prawej strony pojazdu. Tuk-tuk pędził, często mijał się z innymi samochodami i skuterami na centymetry. My w tym czasie sobie spokojnie zajadaliśmy kupione wcześniej mango. Bardzo łatwo się przystosować do nowych warunków i włączyć sobie tryb „niech się dzieje co chce”.
Jak się jest w Bangkoku, to trzeba się przejechać tuk-tukiem, jest to naprawdę inny wymiar podróżowania. W innych krajach też widzieliśmy tuk-tuki, ale były to podróbki tych tajskich. W Kambodży dla przykładu były to po prostu skutery z dopiętą przyczepką dla pasażerów. Tajskie tuk-tuki zachwycają kolorami i zróżnicowaniem, idealnie oddają nastawienie kierowców. Jest to tak naprawdę jeden z droższych środków transportu. Tym bardziej, że choćbyś nie wiem jak dobrze się targował, to i tak zapłacisz zawyżoną, turystyczną cenę. Jednak na średnie dystanse do kilku kilometrów jest to świetna opcja. Nigdzie indziej nie poczujesz takiej radosnej jazdy i tego wiatru we włosach.
Nie jechaliśmy tego dnia taksówkami, ale i tak muszę o nich wspomnieć, bo to najtańsza opcja podróżowania, szczególnie jeśli ma się komplet osób do samochodu. W Azji Południowo-Wschodniej jest Uber, ale prawdziwym królem przejazdów jest Grab. Aplikacja ta działa podobnie jak Uber, ale istnieje możliwość płatności za przejazd gotówką. Kolejnym plusem jest to, że już przy zamawianiu samochodu otrzymujesz końcową cenę, więc nie interesują Cię korki na drogach, czy kierowca pojedzie jakimś objazdem ani nic z tych rzeczy.
Najlepsze są jednak ceny. Dla przykładu za przejechanie w Bangkoku 20 kilometrów z kilkuminutowym przystankiem na kupno biletów na dworcu autobusowym zapłaciliśmy 180 bahtów, czyli niecałe 20 zł. Tradycyjną komunikacją miejską za samo metro (na które jeszcze byśmy musieli dojść) dalibyśmy 160 bahtów za cztery osoby, a na jednym bilecie by się nie skończyło. Samochody Grab są nowe i klimatyzowane. W przeciwieństwie do tuk-tuków, nie ma znaczenia, ile osób jedzie, zawsze płaci się tyle samo.
Przy założeniu konta dostaje się niezłe kupony zniżkowe na 2-5 przejazdów (zależy, którą promocję się wybierze). Jeśli jest się samemu, to można zamówić Grab Bike, czyli podjedzie po Ciebie skuter. Dzięki temu dotrzesz na repliki zegarkow miejsce szybciej niż samochodem, ale tu trzeba zaufać umiejętnościom kierowcy. Potrafią być brawurowi.
Co ciekawe, jeżdżąc taksówkami po Bangkoku, za każdym razem przejeżdżaliśmy obok miejsca, gdzie zostawiłem laptopa. Miejsca, gdzie nie dojeżdża żadna komunikacja miejska i które niby miało być „po drodze do niczego”. Śmiało mogliśmy załatwić sprawę przechowania sprzętu taksówką kilka razy szybciej, do tego na pewno taniej. No ale wtedy byśmy nie zaliczyli tych wszystkich przygód po drodze.
W końcu dotarliśmy do naszego pokoju, sześć godzin po wyjściu. To miał być spokojny dzień, a przeszliśmy pieszo jakieś 10 km i zaliczyliśmy prawie wszystkie możliwe środki transportu. Doszliśmy do wniosku, że lepiej ten pierwszy dzień nie mógł wyglądać, bo poznaliśmy Bangkok od strony codziennego życia. Największe atrakcje turystyczne dopiero na nas czekały. Ale je już opiszemy w innym wpisie. Spaliśmy tego dnia jak dzieci*.
*Poza mną. Dopadł mnie jet lag. Obudziłem się po czterdziestu minutach od zaśnięcia jak po normalnej popołudniowej drzemce (w Polsce była siedemnasta). Udało mi się zasnąć na trochę dopiero nad ranem. No ale kolejnego dnia już serio spałem jak dziecko. Szybko przyzwyczailiśmy się do sześciogodzinnej zmiany czasu.
Mieszkamy w stolicy Niemiec już ponad pół roku i od wtedy napisaliśmy tylko jeden wpis.…
Rok 2019 to rok dla nas wyjątkowy, ponieważ nadal nasza azjatycka przygoda jeszcze wtedy trwała,…
Nie licząc jednodniowego pobytu w zatłoczonej Manilli, naszym pierwszym poważnym przystankiem na mapie Filipin była…
Wybierając się do Tajlandii z pewnością usłyszycie wiele o uśmiechu i łagodności Tajów, o tym…
Choć od naszej wizyty w Wietnamie mija rok i nadal jesteśmy w Azji, lubimy sobie…
Dokładnie 22 stycznia 2018 roku wylądowaliśmy w Bangkoku i wówczas rozpoczęła się nasza azjatycka przygoda.…