Mieliśmy to szczęście, że byliśmy w Wietnamie podczas obchodów ich Nowego Roku. Tết, bo tak się u nich nazywa pierwszy dzień roku, jest najważniejszym świętem w wietnamskim kalendarzu. Pełna nazwa brzmi Tết Nguyên Đán, co oznacza w wolnym tłumaczeniu „Ucztę Pierwszego Poranka Pierwszego Dnia”. Trwające kilka dni obchody mają na celu uczczenie przybycia wiosny.
Tet (ominę już te skomplikowane litery, czyta się tak jak pisze po polsku) jest świętem ruchomym. Wyliczany jest na podstawie wietnamskiego kalendarza lunarnego. Oparty jest na cyklach Księżyca. Zazwyczaj wypada w ten sam dzień co chiński Nowy Rok. Jednak czasami się zdarza, że z powodu godzinnej różnicy czasu między Chinami i Wietnamem pełnia wypada w inny dzień w obu krajach.
U nas obchody Nowego Roku wszystkim kojarzą się z huczną zabawą sylwestrową i spokojnym pierwszym stycznia. Inaczej jest w Wietnamie. Tutaj nie ma ważniejszego święta niż Tet. Jego obchody trwają co najmniej trzy dni, a tak naprawdę w mniejszym stopniu rozciągają się na tydzień. Są to święta mocno rodzinne, gdybym miał je porównać do jakichś polskich obchodów, to tylko do Bożego Narodzenia. Nawet mają tu swoją wersję choinek!
W Wietnamie nie świętuje się tak hucznie nocy sylwestrowej. Oczywiście, w największych miastach można trafić na rozbudowane obchody i pokaz fajerwerków o północy. Jednak poza Hanoi i Sajgonem (opieramy się używaniu oficjalnej nazwy – Ho Chi Minh) raczej nie trafimy na dużą imprezę. My noc sylwestrową spędziliśmy w Vinh.
Vinh ma prawie pół miliona mieszkańców, ale mimo to nie ma tu zbyt dużo do roboty ani do zobaczenia. Ot, takie nijakie miasto portowe. Zatrzymaliśmy się tam, bo było w połowie drogi między Ninh Binh, z którego wyjechaliśmy rano, a naszym kolejnym celem – Dong Hoi. Skuterem nie da się przejechać 400 km w jeden dzień, stąd nasz przystanek.
Chyba największą atrakcją Vinh jest podawana tutaj zupa z węgorzy. W sumie mieliśmy olbrzymi problem, żeby cokolwiek zjeść w dzień sylwestra. Przyjechaliśmy do miasta po południu, znaleźliśmy nasz nocleg i ruszyliśmy szukać czegoś do jedzenia w najbliższej okolicy. Po zrobieniu pieszo około dwukilometrowej pętli wróciliśmy po skuter. Burczało nam w brzuchach coraz bardziej, byliśmy skłonni zjeść wszystko. Wszystkie mijane lokale były pozamykane.
W końcu trafiliśmy na miejsce, gdzie podawano wspomnianą wyżej zupę z węgorza. Tak właściwie to ciężko nazwać ją zupą, bo płynnej części było tylko trochę na dole talerza. Poza tym danie bardziej przypominało strukturą sałatkę, z góry było dużo warzyw, makaronu i oczywiście mięso z węgorza. Jedno z ciekawszych dań, jakie zjedliśmy w Wietnamie. Nie mamy niestety żadnego zdjęcia. Często sobie przypominamy o zrobieniu fotek, jak już talerze są pustawe. Podczas obiadu udało nam się dogadać z jednym miejscowym gościem. Powiedział nam, gdzie mamy wpaść na zabawę sylwestrową.
Wieczorem ruszyliśmy na miasto zobaczyć, jak Wietnamczycy obchodzą ostatnią noc w roku. Postanowiliśmy nie brać skutera, tylko podjechać taksówką, żebyśmy mogli razem się spokojnie napić i przyimprezować. Dotarliśmy na główny plac w mieście. Zjechało się tu kilka tysięcy osób. Tłok był niesamowity. Na środku placu była ustawiona wielka scena z telebimami, z głównego ekranu uśmiechał się do widzów wielki portret Ho Chi Minha – przywódcy, który uwolnił kraj z rąk Francuzów i wprowadził komunizm. W takich sytuacjach widać w Wietnamie silną obecność obowiązującego ustroju.
Właśnie miał miejsce jakiś tradycyjny występ taneczny. Usiedliśmy na krzesełkach, żeby też popatrzeć. Byliśmy w Vinh niemałą sensacją, poza nami nie widzieliśmy żadnych innych białych (dopiero dużo później trafiliśmy na inną biała parkę). Miejscowi wołali do nas, życzyli wszystkiego najlepszego albo po prostu się gapili. Po tancerkach wyszła jakaś wokalistka, posłuchaliśmy trochę, ale szybko nam się znudziło. Postanowiliśmy skoczyć gdzieś na piwo i wrócić w okolicach północy.
Znaleźliśmy jakiś bar, wypiliśmy po dwa piwa i dwadzieścia minut po jedenastej wróciliśmy na plac. Od jakiegoś czasu nie słyszeliśmy muzyki. Okazało się, że nie było do czego wracać. Zabawa sylwestrowa się skończyła o 23. Na placu został ułamek zgromadzonych wcześniej osób. Skoro i tak tu byliśmy, to równie dobrze mogliśmy zostać do północy i zobaczyć, co się będzie działo. Przynajmniej bez problemu mogliśmy dostać się do budek z przekąskami.
Popatrzyliśmy na pomnik Ho Chi Minha. Parę osób zrobiło sobie z nami selfie. „Happy Tet!” – wymieniliśmy z paroma osobami życzenia. Jakiś Wietnamczyk w bardzo elegancko wyglądającym stroju ludowym zagadał do nas perfekcyjnym angielskim. Opowiadał, że niedługo północ i koniecznie musimy zostać do wielkiego odliczania. Dostaliśmy od niego świąteczne kartki z życzeniami i baloniki. Bardzo miły akcent.
Za minutę północ. Ludzie dalej spacerują albo robią sobie zdjęcia pod pomnikiem Wodza. Minęła dwunasta. Nie było żadnego odliczania. Gdzieś tam w oddali było słychać parę fajerwerków. W sumie to strzelały już od godziny. Kilka osób jakoś niemrawo się poruszyło, ale ogólnie nikt nie pokazywał emocji. Jedynie dwie nastolatki ganiały ze sztucznymi ogniami i hałaśliwie robiły sobie sesję na Instagrama. Prawdopodobnie to były Chinki. Jeszcze jedna grupka chłopaków zrobiła sobie z nami selfie. Postanowiliśmy iść do hotelu.
Gdy wracaliśmy, widzieliśmy grupki osób bawiących się przy ogniskach. Nie było ich jednak za wiele. Tak jak wcześniej czytaliśmy, w Wietnamie nie za bardzo obchodzi się noc sylwestrową. To Nowy Rok oraz dwa następne dni są głównym świętem.
Pierwszą oznaką zbliżającego się święta byli motocykliści wożący na bagażnikach drzewka mandarynkowe. Jadąc skuterem, mijaliśmy ich na drogach mnóstwo. Widzieliśmy naprawdę karkołomne przejazdy z różnego rozmiaru drzewkami. Czasem wystawały one z bagażników samochodów. Raz na autostradzie przy bardzo mocnym wietrze jeden skuterzysta wiózł trzymetrowe drzewo, a dwóch innych podtrzymywało go po bokach, żeby nie przewróciły go podmuchy. Szaleństwo!
W sumie dopiero podczas pisania tego wpisu dowiedzieliśmy się, że to nie były mandarynki, tylko ich azjatycki kuzyn – kumkwat. Na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi z tymi wszystkimi drzewkami. W końcu ktoś nam uświadomił, że w taki sposób Wietnamczycy ozdabiają swoje domy. Skojarzenie z choinką nie jest przypadkowe. Owoce wyglądają jak bombki, a dodatkowo na gałązkach powieszone są złote, podłużne ozdoby. Drzewka można znaleźć w każdym domu, restauracji, hotelu, sklepie, dosłownie wszędzie.
W Nowy Rok Wietnamczycy dają sobie prezenty podobnie jak my na Boże Narodzenie. Pierwszy dzień obchodów zarezerwowany jest dla najbliższej rodziny. Na domowym ołtarzu składa się ofiary z jedzenia. Wtedy też oddaje się cześć zmarłym członkom rodziny.
Podobnie jak w Polsce Wietnamczycy uważają, że jaki Nowy Rok, taka reszta roku. Oni jednak przykładają do tego większą wagę. Dlatego dzień ten jest przeżywany w jak najbardziej szczęśliwej atmosferze, a nie traci się go na leczenie kaca.
Jeśli w Tet zaszczeka pies, to znaczy, że domownicy będą mieli szczęście. Ponoć Wietnamczycy lubią sobie sztucznie pomóc, psy są zachęcane do szczekania przez cały dzień. Majątek pierwszej osoby przekraczającej próg domu będzie wyznacznikiem pomyślności finansowej w Nowym Roku. Stąd każdy stara się zaprosić do siebie bogatych i popularnych znajomych.
W kolejnych dniach odwiedza się dalszą rodzinę oraz znajomych, w kolejności od najważniejszych do tych mniej istotnych. Tutaj także wymieniane są podarunki. Po posiłku cała grupa domowników i gości udaje się do świątyni (czy to buddyjskiej, czy chrześcijańskiej) pomodlić się o pomyślność w Nowym Roku.
Przed wietnamskim Nowym Rokiem ostrzegano nas przed policją. Ten czas w roku jest dla nich momentem, gdy muszą kupić najbliższym prezenty. Dlatego dużo chętniej zatrzymują pojazdy i wymuszają łapówki. Rzeczywiście, na parę dni przed obchodami Tet na ulicach roiło się od kontroli. Policja na szczęście wolała skupić się na kierowcach większych samochodów, szczególnie autobusów (jakby to powiedział pewien znany wędkarz – i bardzo kurwa dobrze!). My mieliśmy spokój, jak zresztą w całym Wietnamie.
Na ulicach już nie panował chaos, drogi poza miastami były właściwie puste. Ciężko było cokolwiek zjeść, bo restauracje i sklepy były w większości pozamykane. Musieliśmy też przeczekać główne obchody, bo park narodowy, do którego zmierzaliśmy, również był nieczynny. Dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Gdyby ktoś chciał wtedy przylecieć do Wietnamu na przykład tylko na dwutygodniowy urlop, to trzeba liczyć się z tym, że co najmniej przez dwa dni można zapomnieć o zwiedzaniu i innych atrakcjach.
Choć mogliśmy się czuć nieco zawiedzeni brakiem imprezy sylwestrowej, to ogólnie bardzo spodobał nam się okres Tet. Wszyscy Wietnamczycy byli bardzo weseli, składaliśmy sobie z obcymi osobami życzenia na ulicy, choć ograniczały się zazwyczaj tylko do kilku słów. Właściciel świetnego hostelu, w którym zasiedzieliśmy się dłużej niż mieliśmy w planach, świętował jeden wieczór razem z nami. Kolejnego dnia zaprosił nas do swoich rodziców na obiad. Niestety, nie mogliśmy wtedy skorzystać z okazji, mieliśmy już inne plany. Trochę szkoda, ale cóż możemy zrobić.
Tet to magiczny czas dla wszystkich Wietnamczyków. Wszyscy są dla siebie serdeczni i życzliwi. Nie ma jakiejś szaleńczej zabawy, raczej stonowana celebracja w gronie bliskich. W powietrzu naprawdę czuć, że dla Wietnamczyków to najważniejszy czas w roku, panuje taka nieopisana radość.
Mieszkamy w stolicy Niemiec już ponad pół roku i od wtedy napisaliśmy tylko jeden wpis.…
Rok 2019 to rok dla nas wyjątkowy, ponieważ nadal nasza azjatycka przygoda jeszcze wtedy trwała,…
Nie licząc jednodniowego pobytu w zatłoczonej Manilli, naszym pierwszym poważnym przystankiem na mapie Filipin była…
Wybierając się do Tajlandii z pewnością usłyszycie wiele o uśmiechu i łagodności Tajów, o tym…
Choć od naszej wizyty w Wietnamie mija rok i nadal jesteśmy w Azji, lubimy sobie…
Dokładnie 22 stycznia 2018 roku wylądowaliśmy w Bangkoku i wówczas rozpoczęła się nasza azjatycka przygoda.…